Felietony
Po co komu mistrzostwa świata w Lakeside?
Parafrazując zmarłego ostatnio geniusza polskiej komedii Stanisława Tyma – nikt nie wie po co, więc nie ma obawy, że ktoś zapyta. Zawsze jednak znajdzie się ktoś, kto będzie wsadzał kij w mrowisko i drążył nie wiadomo dlaczego…
Na pierwszy rzut oka jest potencjał na świetną imprezę – historyczne miejsce, gdzie najwięksi tego sportu osiągali wielkie sukcesy, kilku zawodników z ciekawą przeszłością i nowe, nieopatrzone nazwiska. No… i jesień jest… i święta zaraz… i właściwie tyle…
Co dostaliśmy?
- mniejszą pulę nagród,
- rozstawienia na podstawie rankingu, który sprzyja graczom z Antypodów, gdzie rzadko ktoś z Europy jeździ, a turniejów tam organizowanych jest sporo,
- niski poziom samego turnieju, którego oglądanie bolało momentami bardziej niż śledzenie występów naszych piłkarzy. Bez średnich powyżej 100 punktów (drugi rok z rzędu) i z najwyższym checkoutem w wykonaniu zawodnika, który odpadł w pierwszej rundzie (Laszlo Kadar, 164),
- niezmieniany od kilkunastu lat wygląd sceny, który trąci już myszką,
- liczbę oglądających przekaz na żywo na YouTube na poziomie kilku tysięcy każdego dnia,
- dużo pustych miejsc przy stolikach, pomimo zapewnień, że sprzedaż biletów poszła świetnie,
- żywiołowość publiczności rodem z wieczorków z bingo lub z brydżem sportowym.
Atmosfera w Lakeside widziana okiem kamer przypominała momentami nastrój schyłkowy i tęsknotę za dawną wielkością. Pamiętam to uczucie. Znam je z autopsji, bo oglądałem w telewizji legendarny mecz ze Słowacją na Stadionie Śląskim w 2009 roku, kiedy garstka widzów rozczarowanych beznadziejnymi eliminacjami do mistrzostw świata oglądała, jak Seweryn Gancarczyk przewracając się we własnym polu karnym wbił piszczelem swojaka na świeżym, bielutkim śniegu. A jeszcze nie dawno na tym samym stadionie, przy komplecie publiczności laliśmy Portugalię i Belgię… I trochę mam tak z Lakeside. Jeszcze niedawno od linii rzutu do ściany latał tam chociażby Stephen Bunting, a wcześniej Raymond van Barneveld, czy Martin Adams, a teraz…
Mistrzostwa świata WDF to trochę pogoń za marzeniami. Tak, by nam się serce śmiało do ogromnych, wielkich rzeczy. A tu pospolitość skrzeczy… pisał w Weselu Stanisław Wyspiański. Niestety, faktycznie skrzeczy. Takim małym, ale symbolicznym momentem dla mnie były pierwsze dwa sety ćwierćfinału Paula Lima z Jarno Bottenbergiem. Organizatorzy nie powiesili przed spotkaniem nowej tarczy, tylko… obrócili tą po poprzednim meczu o 180 stopni, tak jak robi się to w domu, czy na pomniejszych turniejach, dla zachowania dłuższej żywotności. Swoją drogą, ciekawe co na to sponsor.
I całą tą mizerię uratował jeden człowiek – ten młody, perspektywiczny, 70-letni Paul Lim. Po raz kolejny udowodnił, że wiek to tylko liczba, a powtarzane przez niego po finale stwierdzenie, by nigdy się nie poddawać jest jak najbardziej prawdziwe i niezmiennie aktualne. Jeśli Lim spełni swoją obietnicę i ponownie zagra za rok w Lakeside, upłyną 43 lata od jego debiutu w turnieju wówczas jeszcze organizowanym przez BDO.
Oczywiście, jeśli faktycznie się zdecyduje, najpierw będzie musiał przejść proces kwalifikacyjny. Ten do tegorocznej edycji w dużej mierze objął w wypadku Lima Mongolię, gdzie w czterech turniejach zdobył zdecydowaną większość punktów potrzebnych do awansu z rankingu dla Azji i Pacyfiku.
Wspaniale, że przez ponad tydzień mogliśmy żyć historią sympatycznego Singapurczyka, która z przyczyn sportowych, ale też metody kwalifikacji nie miała prawa zdarzyć się w Alexandra Palace. I tak naprawdę, pomimo wszystkich ubytków i niedostatków, mistrzostwa świata WDF są potrzebne po to, aby działy się takie historie. Do zobaczenia za rok w Lakeside!
Jacek
10 grudnia, 2024 o 09:52
Poziom tego artykułu jest adekwatny do poziomu obecnego przekazu informacji na zasadzie “niewiele wiem, ale się wypowiem”. Organizacja turnieju ma jak najbardziej sens z racji tego, iż PDC jest niezwykle hermetyczną organizacją w oparciu o określonych zawodników, a dzięki takim organizacją jak tak WDF wiele bardzo młodych darterów (Self Archie, Jenson Walker czy z kobiecego młodzieżowego darta Pauling Page) czy mniej perspektywicznym darterą możliwość zaistnienia i zdobycia cennego doświadczenia z udziałem publiczności z reflektorze kamer, wszak nie zawsze chodzi o sam poziom czysto darterski, niemniej jeśli ktoś sam gra w darta to wie, że McGuirk (wygrany turnieju) grał solidnego darta z łącznom średnią ponad 90 punktów.
Maciek
10 grudnia, 2024 o 11:21
Ponadto autor wprowadza w błąd odbiorców ponieważ Brain Raman zagrał w 1 rundzie 103.66 z Groeneveldem, a autor twierdzi, że drugi rok z rzędu bez średnich powyżej 100 co pokazuje wiarygodność autora tego wpisu.
Michał Trybusz
10 grudnia, 2024 o 11:34
Nie zagrał. Na dartconnect jest błąd. Proszę spojrzeć w raport meczowy. Widnieje tam wynik 6:0 w legach dla Ramana, podczas gdy Groeneveld wygrał seta… Pudło! 😉
Maciek
10 grudnia, 2024 o 12:11
W takim razie nie moje pudło tylko błąd darts connect, które posiada nieprawdziwe dane na temat tego spotkania. W każdym razie w takim razie zwracam honor.
Michał Trybusz
10 grudnia, 2024 o 12:20
No niestety czasem pojawiają się tam babole. Pozdrawiam serdecznie. Dobrego dnia!
Markoni
10 grudnia, 2024 o 17:12
“I całą tą mizerię uratował jeden człowiek – ten młody, perspektywiczny, 70-letni Paul Lim”
Świetne zdanie opisujące poziom mistrzostw WDF.
Markoni
10 grudnia, 2024 o 17:19
Odniosę się do komentarza Jacka – “Organizacja turnieju ma jak najbardziej sens…”. Oczywiście. Jak każdy turniej. Tu problemem jest określenie “Mistrzostwa Świata”, które wprowadza w błąd. Bo i to nie wygląda jak MŚ i poziom dużo odstaje od najlepszych graczy świata i organizacyjnie wygląda to słabo i publiczność jakaś taka drętwa. Oglądając jakieś pojedyncze mecze(bo cała ta impreza była mniej interesująca niż którykolwiek tydzień Modusa) można odnieść wrażenie że to jakiś turniej lokalny przy okazji obchodów dnia miasta.
Niech sobie federacja WDF istnieje. Ba! Jak jest na to miejsce niech powstają kolejne. Dla mnie problemem jest określenie tej imprezy mianem “Mistrzostwa Świata”.